Wywiad

„Dobrze jest mieć swoich mistrzów. Oni motywują, rozbudzają ekstremalne marzenia i pragnienia. Bywa, że absurdalnie się w nich zakochujemy, a wtedy oni nagle wylewają na nas kubeł wody i burzą cały stworzonyprzez nas świat – zaprzeczają wszystkiemu, co powstało w naszej głowie. Wydaję mi się, że w tym tkwi właśnie rola mistrza. Poprzez zachłyśnięcie się ideą, wartościami dochodzimy do własnych przekonań i wniosków. Zaczynamy rozumieć, że to co nas prowadzi, musi wywodzić się z naszego wnętrza.” 


Teatr to niecodzienna grupowa przygoda, do której przygotowujemy się jak do dalekiej wyprawy w nowe nieznane tereny.

Gra w teatrze jest dla mnie poszukiwaniem. Maja Komorowska powiedziała kiedyś, że prawdziwe aktorstwo nie polega na zakładaniu masek, lecz na ich zdejmowaniu. Takie granie chciałabym realizować.

W Teatrze Nowym jestem… Przypadek sprawił, że tutaj trafiłam. Moja koleżanka z roku, Karolina, grała w spektaklu Kokolobolo, czyli opowieść o przypadkach Ślepego Maksa i Szai Magnata w Teatrze Nowym. W kwietniu ubiegłego roku dostała propozycję pracy w Teatrze Słowackiego i zaproponowała moje zastępstwo. Złożyłam podanie i umówiłam się na rozmowę z dyrektorem. W międzyczasie poprosiłam o radę moich przyjaciół, aktorów z Nowego: Kamilę Salwerowicz i Michała Bielińskiego. Spotkaliśmy się w klubokawiarni „Owoce i warzywa” i tak zrodziła się nasza przyjaźń. Pierwszym owocem tej przyjaźni była propozycja etatu przez dyrektora Zdzisława Jaskułę, którego poznałam trzy lata temu podczas prób do spektaklu dyplomowego Trzy siostry w reżyserii Wieliamina Filsztyńskiego.

Aktor jest po to... Bardzo lubię określenie, że aktor jest marzycielem niemożliwego, który doprowadza ciało pod władanie marzenia.

Gdybym nie była aktorką, chyba mogłabym wykonywać każdy inny zawód. No może poza pracą w fabryce kanapek w Holandii – to już robiłam kilka lat temu.

Mój pierwszy raz na scenie… był w przedszkolu. Grałam wtedy Siemowita. Kiedy doszło do postrzyżyn przez Cyryla i Metodego ściągałam z głowy wielką, jasną peruką, pod którą kryły się moje ciemne, związane szalone pomysły. Raz na urodziny kolegi z roku zorganizowaliśmy jego porwanie. Wyszłyśmy z solenizantem na ulicę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, w tym czasie nasi koledzy podbiegli do niego, założyli mu worek na głowę i wsadzili do bagażnika. Z piskiem opon ruszyliśmy w stronę „filmówki”, gdzie czekała na niego niespodzianka. Z okna obserwowała całe zdarzenie starsza pani, zgłosiła to na policję i zrobiła się niemała zadyma.

Moje największe wyzwanie to podróż po Dalekim Wchodzie. Wyobrażam sobie, że wysiadam z samolotu w Tajlandii, Kamboży albo Birmie i jestem w innej bajce. Wśród ludzi o innej filozofii życia, kulturze i usposobieniu. Za to z całkowitą wolnością i poczuciem, że teraz mogę zrobić wszystko. Udać się, gdzie chcę i dokąd chcę. Ryzyko podjęcia wyzwania takiej podróży wydaje mi się milowym krokiem, aby człowiek zaufał temu, co się dzieje i pozwolił, żeby się stawało.

Największy sukces: survivalowy wyjazd do Edynburga i przeżycie tam trzech miesięcy.

Rola marzeń w filmie akcji reżyserowanym przez Quentina Tarantino.

Moja ulubiona kwestia: „Pippi, z Tobą niczego się już nie boimy!”.

Inspiracji szukam w codzienności, w książkach i w kinie.

Moim mistrzem jest… Dobrze jest mieć swoich mistrzów. Oni motywują, rozbudzają ekstremalne marzenia i pragnienia. Bywa, że absurdalnie się w nich zakochujemy, a wtedy oni nagle wylewają na nas kubeł wody i burzą cały stworzony przez nas świat – zaprzeczają wszystkiemu, co powstało w naszej głowie. Wydaję mi się, że w tym tkwi właśnie rola mistrza. Poprzez zachłyśnięcie się ideą, wartościami dochodzimy do własnych przekonań i wniosków. Zaczynamy rozumieć, że to, co nas prowadzi, musi wywodzić się z naszego
wnętrza.

Lubię, kiedy widz w teatrze przyjmuje rolę turysty z innego kraju i w zgodzie ze sobą ocenia, czy ten świat go przekonuje i wchodzi do niego, czy idzie dalej szukać swojego miejsca.

Pamiętam wpadkę… Ostatnio zrobiłam zastępstwo w Pippi Langstrumph, gram tam Anikę. Na drugim spektaklu zwróciłam się do Kamy grającą Pippi: Pippi, ale ty przecież wcale nie jesteś brzydka, zanim ona zdążyła się przedstawić. Nagle szmer na widowni, dzieciaki: Pippi! Pippi!. Na szczęście Kama wybawiła mnie z opresji, zgrabnie ratując całą sytuację.

Największy koszmar związany ze sceną – kilka dni temu miałam sen, że gramy premierę spektaklu Zajmijmy się seksem!. Scena ze snu różniła się od tej, na której gramy w realu. Była przechylona tak, że najwyższy jej punkt był przy proscenium. Obsada była znacznie liczniejsza od tej rzeczywistej. Mnóstwo naszych kolegów aktorów krzątało się za kulisami i panował tam niezły bałagan. W pewnym momencie zorientowałam się, że zapomniałam się przebrać i nie miałam bladego pojęcia, gdzie powinnam szukać swojej czerwonej sukienki. Wszystko było jakoś dziwacznie rozmieszczone. Pobiegłam w poszukiwaniu kochanej pani Krysi, mając nadzieję, że ona na pewno mnie uratuje z opresji! I zaczyna się pościg. Pani Krysiu, pani Krysiu! Serce podchodzi mi do gardła. Nie ma jej?! Jak kamień w wodę. Myślę, trudno, przecież to tylko kostium, jestem w stanie zagrać rolę lolitki w swoich dżinsach i bluzie z kapturem. Już czas! Już powinnam
być na scenie! Spóźniona wchodzę na scenę i widzę, że mój partner to jakiś nieznany człowiek. Bardzo pogodny i całkiem spokojny. Trochę przypomina Włóczykija, choć bez zielonego kapelusza. Mówi do mnie zupełnie innym tekstem, ale nie to było najdziwniejsze, przesuwał kufer i wskazał na koniec sceny. To oznaczało, że musimy go wciągnąć po tej stromej, prawie pionowej podłodze na szczyt sceny. I zaczęła się bardzo mozolna walka z grawitacją. Na szczęście sen się w końcu urwał. Właściwie wcale nie był to koszmar, tylko fajna przygoda.

Aktorstwo nie jest dla osób, które potrafią polegać tylko na sobie, nie potrafią współpracować i być najdrobniejszą cząstką całości.

Kiedy schodzę ze sceny, robię różne rzeczy, w zależności od nastroju.

Kiedy nie gram, po prostu najzwyczajniej sobie żyję.

Mam tremę, kiedy czuję, że grana przeze mnie postać jeszcze we mnie nie dojrzała.

Teraz pracuję nad moją pracą magisterką. Temat, na który piszę, pojawił się w mojej głowie na 3 roku studiów. Znajomy poradził mi: Poczytaj Junga. Łatwo powiedzieć! Parę razy się za niego zabierałam, ale z marnym skutkiem. Zaczęłam się zastanawiać, jakby go tu ugryźć – i tak trafiłam na reżysera Krystiana Lupę, który za swojego mistrza duchowego uznaje właśnie Carla Gustav Junga. Temat mojej pracy magisterskiej brzmi „Osobowość aktora a jego kreacja aktorska” na podstawie analizy spektaklu Krystiana Lupy: Persona. Marilyn. Czekam z niecierpliwością na umówiony wywiad z Panem Krystianem. Planuję zadać mu kilka nurtujących mnie pytań.

W domu ma być ciepło, rodzinnie i bezpiecznie – to mój azyl.